Karpacki Hulaka zdobyty! Nasi kolarze ze świetnymi czasami !

W ostatni weekend lipca odbył się Morderczy maraton rowerowy zwany Karpackim Hulaką. Nasi kolarze Boguś oraz Artur pokonali wyznaczona trasę odpowiednio w nieco ponad 34 i 38 h ! Co przełożyło się na 6 i 7 miejsce na mecie. Niestety nasz trzeci zawodnik Janusz został nie ukończył maratonu. Jego przygoda zakończyła się na 613 km. A oto co po tym bardzo ciężkim maratonie miał do powiedzenia najszybszy z Peletonowiczów Boguś :

 

Subiektywnym okiem o moim udziale w Karpackim Hulace, 27-28 lipca 2018.

 

Na początek kilka słów o idei tej imprezy. Karpacki Hulaka to rowerowy ultramaraton górski o konwencji samowystarczalnej. Nie ma przygotowanych punktów noclegowych i żywieniowych na trasie, o wszystko musimy zadbać sami. W tegorocznej edycji głównym celem było zaliczenie w limicie czasowym 55 h  obowiązkowych punktów na trasie samodzielnie ułożonej. Obowiązkowymi punktami były schroniska górskie, do których prowadzi droga asfaltowa (przynajmniej tak miało być w założeniu). Nie było jednej godziny startu, należało rozpocząć jazdę w piątek 27 lipca.

Ja zgłosiłem się na sugerowany przez komandora imprezy Krzyśka Sobieckiego wspólny start o 6 rano na ulicę Staromostową w Krakowie. Oprócz mnie i Krzyśka było jeszcze dwóch kolegów. Zaraz po starcie rozjechaliśmy się, każdy zgodnie za przygotowanym przez siebie śladem.

Na pierwszy punkt wybrałem dobrze sobie znane schronisko Magurkę Wilkowicką w Beskidzie Małym. Podjazd od strony Bramy Wilkowickiej wielokrotnie zaliczałem, wiedziałem czego się spodziewać. Pogoda sprzyjała, od wyjazdu z Krakowa było pochmurno więc dość gładko zaliczyłem ten wymagający podjazd. Przy schronisku pamiątkowa fotka i jazda w dół. W czasie zjazdu minąłem jednego z kolegów ze wspólnego startu. Po minięciu Żywca i Węgierskiej Górki z Żabnicy zacząłem wspinaczkę do punktu drugiego, czyli na Halę Boraczą. W ramach przygotowań tydzień wcześniej sprawdziłem ten rejon. W samo południe byłem przy schronisku. Spotkałem tam kolegę z Wrocławia, który właśnie wsuwał obiad. Chwilę pogadkowaliśmy o trasie i ruszyłem dalej. Po zjeździe na dół przez moment jeszcze się wahałem jak jechać na Słowację: przez Korbielów, czy przez Glinkę. Wybrałem Glinkę, gdyż nigdy jeszcze nie robiłem tej przełęczy do strony polskiej. W Rajczy poczułem ssanie w żołądku i zatrzymałem się na obiad. Rosół i naleśniki to może niezbyt udane połączenie, ale smakowało przednio. Mimo, że wyjazd na Glinkę nie był zbyt stromy cały czas czułem cofający się obiad i stały wzrost temperatury, słońce mocno przypiekało i zacząłem tęsknić za rannym zachmurzeniem. Od granicy trochę ulgi dał długi i łagodny zjazd przez Novot do Namestowa. Dalej objazd po hopkach południowej części zbiornika Orawskiego, Twardoszyn i w końcu od Zuberca jazda wokół Tatr. Tą część trasy przerabiałem przed rokiem podczas Rajdu Wokół Tatr organizowanego przez Klub z Nowego Targu. Podjazdy jakby mniej męczyły, cieszyły przepiękne Tatr. Po minięciu Tatralandii i setek aut z polskimi rejestracjami wjechałem do Liptowskiego Mikułasza. Z miasta rozpoczął się mozolny, wielokilometrowy podjazd do Doliny Ziarskiej w Tatrach Zachodnich. Po minięciu Smreczan i Ziaru droga zaczęła się coraz bardziej zwężać i wciskać w wąską dolinę. I tu rozczarowanie, asfalt się skończył i ostatnie 5 km to kamienie, korzenie, dziury i znikome resztki dawnej drogi asfaltowej. Przez prawię godzinę sprawdzałem wytrzymałość mojego Treka Domane w warunkach terenowych, aż w końcu dotarłem do Ziarksiej Chaty, punktu nr 3. Piękne widoki, weranda z wypoczywającymi turystami zachęcały do odpoczynku, jednak była już 20.00, a chciałem zjechać przed nocą, więc tylko fotka, ubranie się  i „jazda” w dół. Po wjechaniu na asfalt nie czułem dłoni, trzymanie klamek hamulcowych prze pół godziny na tych wybojach doprowadziło do mrowienia w palcach. Dobry humor jednak szybko wrócił, gdyż w Ziarze spotkałem kolegę z mojego Klubu „Peleton Wadowice”. Artur był już za półmetkiem, wystartował sześć godzin wcześniej i jechał w odwrotnym kierunku. Pogadaliśmy parę minut, podzieliliśmy się wrażeniami i każdy z nas udał się w swoją stronę. Za Liptowskim Mikułaszem włączyłem latarkę, było już prawie ciemno, jechało mi się źle, byłem coraz bardziej głodny. Gdy już zacząłem wypominać sobie, że nie zahaczyłem w mieście o McDonald’s zobaczyłem przy drodze restaurację. Nie zastanawiałem się długo, skręciłem. Zamówiłem zupę pomidorową z kawałkami wołowiny, mega burgera na podwójnym mięsie z frytkami i cytrynowego radrela z browaru Złoty Bażant. Najadłem się tak bardzo, że koło godziny musiałem pauzować, żeby dać rady dalej jechać. Jazda przez Tatry w tą noc była fascynująca. Najpierw zaćmienie Księżyca, później już przy pełnym rozświetleniu naszego naturalnego satelity ukazały się cienie grani tatrzańskich, a w dolinach migoczące światłą miast. W takim klimacie dojechałem pod Dolinę Wielicką w Tatrach Wysokich. Droga do 4 punktu była o niebo lepsza niż w Dolinie Ziarskiej, tylko na około kilometrowym fragmencie był zniszczony asfalt. Stopniowo robiło się stromo, droga się zawęziła, a głuszę przerywały co jakiś czas odgłosy dzikich zwierząt. Zaczęły pojawiać się niepokojące myśli, a co będzie jak trafię na niedźwiedzia albo wilki. Jak się później okazało niebezpodstawnie (Artur miał spotkanie „bliskiego stopnia” z niedźwiedziem). Na domiar złego męczyło mnie pragnienie, woda skończyła mi się jeszcze przed podjazdem. I jak na pstryknięcie palcami z tej głuszy wyłonił się Janusz (też kolego z Peletonu Wadowice), który uraczył mnie wodą i poprawił humor krótką rozmową. W Sliezkym domu zameldowałem się 1,5 h po północy w sobotę. Było otwarte, a pani na recepcji poinformowała mnie, że spokojnie mogę uzupełnić bidony wodą z kranu. Po odhaczeniu 4 punktu skierowałem się w dół na Białą Spiską mijając po drodze Tatrzańską Łomnicę. Kilka kilometrów za Białą zacząłem mozolną wspinaczkę na grzbiet Magury Spiskiej, temperatura pomagał, był przyjemny chłód, około 14 stopni. Po osiągnięciu grzbietu zjechałem do Haligowic, a następnie kolejna wspinaczka przez Wielki Lipnik i zjazd do Leśnicy. Jeszcze tylko kilka kilometrów i Droga Pienińska, jestem w Polsce. Jest piękny, rześki ranek. Trochę mnie to wybiło ze znużenia nocnego i chwilowo wróciła świeżość jazdy. Od Szczawnicy do Gołkowic sunę płasko doliną Dunajca z jednym postojem na hot-doga w Tylmanowej. Na stacji paliw zostawiam powerbanka do podładowania, telefon ledwo zipie, a musi wystarczyć do końca trasy na zapisanie śladu ze stravy do weryfikacji. Z Gołkowic zaczynam ponad 10 km podjazd na Prehybę, jedzie się ciężko, czuję w nogach Słowackie podjazdy, na szczęście drzewa dają cień. Schronisko, punkt nr 5 osiągam o 8 rano. Nie odpoczywam, będzie na to czas podczas zjazdu. Po powrocie w dolinę Dunajca zatrzymuję się ponownie w Tylmanowej na stacji paliw by odebrać powerbanka. Ogarnia mnie senność, piję kawę i jem kolejnego hot-doga, żałuję, że nie zrobiłem przerwy na Prehybie, gdzie były piękne widoki, a tak to mam hałas i smród spalin z aut. Z Tylmanowej kieruję się na Nowy Targ, ale wybieram wariant przez Ochotnicę i przełęcz Knurowską. Dlaczego? Planując trasę chciałem koniecznie zrobić 10 000 m przewyższenia. Ślad jaki wyrysowałem na stravie informował dokładnie o 10 044 m, więc się go trzymałem. Od Nowego Targu droga przez mękę, czyli omijanie aut w korku, aż do samej Obidowej. Jest 12.05 i zaliczam 6 punkt. Organizm coraz bardziej czuje niedobór energii, jem znów hot-dog, tankuję bidony i opuszczam Zakopiankę, zaliczam piękny zjazd do Rdzawki. W Rabce wjeżdżam na biegnącą z Wadowic drogę nr 28, kieruję się na Mszanę. Czuję, że zaczynam się topić, żar z nieba piecze niemiłosiernie kiedy docieram przez Lubień do Pcimia. W tych warunkach zaczynam podjazd do ostatniego punktu, schroniska na Kudłaczach. Droga jest mi znana, dwa miesiące wcześniej jechałem tędy z kolegami z Klubu, spokojnie zaliczyliśmy go, ale teraz wydaje się dwa razy bardziej stromy. Nie wystarcza mój as czyli tarcza 32 i jestem zmuszony kontynuować jazdę na stojąco. Schronisko osiągam o 14.15. Kilka minut odpoczynku w cieniu i szybki zjazd w dolinę Raby, do Karkowa przecież już tak niewiele. Z Myślenic wybieram drogę przez Świątniki, zaliczając jeszcze kilka podjazdów. Co dziwne nie czuję ich już tak bardzo, bliskość mety pobudziła pewnie jakieś „ukryte” zapasy energii. Na zjeździe do Krakowa niemiła niespodzianka, kilkukilometrowy remont drogi, objazdy a na fragmencie całkowity brak asfaltu. Jadę ostrożnie, żeby przed finałem nie złapać gumy. W końcu Kraków, Kalwaryjska i o 16.50 jestem na mecie. Jest ogromna radość. Witają mnie i gratulują ukończenia maratonu Krzysiek Sobiecki i mój kolega Sławek Fritz. Sławek przytargał z domu cały plecak jedzenia na powitanie, a ja nie mogę nic przełknąć, proszę tylko o colę. Rozmawiamy chwilę, jemy lody i w końcu się rozjeżdżamy. Sławek odprowadza mnie jeszcze pod Castoramę na Zakopiance, gdzie mam auto. W końcu wracam do domu. Kolejne ultra zaliczone. W sierpniu następne wyzwanie BBTour.

Podsumowując Karpacki Hulaka to alternatywa dla ludzi poszukujących wyzwań i przygód, zmierzenia się z własnymi słabościami, to impreza dla osób kochających góry. Cieszę się bardzo, że udało mi się ukończyć tą imprezę. Jeśli tylko zdrowie i czas pozwoli za rok wystartuję ponownie bogatszy o tegoroczne doświadczenie. Dziękuję mojej małżonce i córkom, że pozwoliły mi na ten wyczyn, kolegom z Peletonu Wadowice za ciepłe komentarze i oczywiście Krzyśkowi Sobieckiemu za super pomysł i wcielenie go w życie.

W liczbach mój udział w Karpackim Hulace ma się tak:

  • czas 34 h i 50 min (szóste miejsce),
  • dystans 655 km (druga odległość),
  • przewyższenia 9903 m (nie osiągnąłem 10 tys. mimo że jechałem dokładnie zaplanowanym śladem, może za rok się uda :),
  • ok. 10 litrów płynów,
  • 16 żeli + 10 batonów energetycznych
  • 2 banany
  • 2 obiady + 3 hot-dogi
  • 2 kg mniej mnie 🙂

Jedna myśl na temat “Karpacki Hulaka zdobyty! Nasi kolarze ze świetnymi czasami !

  1. Cześć Panowie 🙂 Dziękuję za uczestnictwo i fajną jazdę! Cieszę się, że impreza przypadła Wam do gustu – za rok postaram się o równie ciekawy dobór punktów kontrolnych oraz obowiązkowe segmenty do przejechania. Kolega Janusz, choć w tabeli wyników figuruje z adnotacją DNF, przejechał 613 km własnej trasy oraz zaliczył wszystkie 7 obowiązkowych punktów kontrolnych. Szkoda, że nie udało Mu się postawić przysłowiowej kropki nad „i”, czyli dojechać do mety. Pozdrawiam – Krzysiek

Dodaj komentarz